Obserwatorzy

piątek, 29 maja 2020

Jo Nesbo - pierwszy śnieg

Ponad czterystustronowa książka kryminalna którą trzymam u siebie już od dłuższego czasu. Właściwie, nawet nie specjalnie lubuję się w książkach kryminalnych i być może właśnie dla tego, czytanie przychodziło mi tak topornie, ale o tym za chwileczkę.
Historia opowiada o serii niewyjaśnionych morderstw, z cudacznym motywem pojawiających się w miejscach zbrodnii bałwanów. Rzecz jasna, do zabójstw dochodzi wyłącznie zimą w okresie od listopada do prawdopodobnie końca stycznia. Wiecie, nie mogę nie zauważyć, że autor musi mieć naprawdę dziwne upodobanie do krwii i śniegu, ponieważ jego pozostałe powieści tytułują się na przykład "Krew na śniegu" i "Więcej krwii".
Książkę otrzymałam w ramach klasowych mikołajków w ostatniej klasie technikum. Powiedzmy, że próbowałam zainteresować się - z marnym skutkiem - książkami kryminalnymi więc bez wahania zarzuciłam hasłem, że życzę sobie jakiś kryminał. I wiecie co? Książka Nesbo nie jest zła. Jeżeli lubisz porządnie napisany kawałek tekstu i sprytnie opisaną zagadkę tajemniczych zabójstw, to rozsmakujesz się w tej opowieści, ale po prostu ja nie.
Na samym początku strasznie się gubiłam, ponieważ akcja bez żadnego ostrzeżenia przeskakuje z bohatera na bohatera i w dodatku zaczyna w najbardziej niepozornym momencie. Chodzi mi o to, że czytamy o dwójce policjantów dyskutującej o kobiecie, która ich zdaniem musi być już martwa, a dosłownie linijkę dalej jest już psedo rodzinny obiad jakiejś rodziny i choć po chwili ma to właściwie sens, gdyż pojawia się pierwszy bałwan - to niemiłosiernie mnie konfundowało podczas czytania. A więc narracja jest poprowadzona nie za długimi fragmentami z jednego miejsca do drugiego. W styl pisania Nesbo idzie się bardzo szybko wciągnąć, nawet jeżeli aktualnie nie ma żadnej akcji. Mimo to, brakuje mi tu czegoś, czegoś odrobinę lżejszego i nie mówię tu o wątkach z życia bohaterów. Sama nie wiem, być może to zwyczajnie nie mój typ literatury.

Moja osobista ocena to 5/10
Share:

sobota, 23 maja 2020

Jak przetrwać pisanie

Jak pisać? W teorii wie to każdy głupi. Jak pisać dobrze? Wiedzą nieliczni. Ale jak przetrwać pisanie? Tego ja sama do końca nie wiem...ale postaram się podzielić swoimi własnymi radami ;D

Po pierwsze i najważniejsze, zapomnij o swojej grupie docelowej. Przynajmniej na chwilę. Jeżeli chcesz napisać dobrą opowieść i przy okazji się przy tym nie wykończyć  - ponieważ nie zapominajmy, że napisaniu 300 czy 400 stron to jednak kupa pracy - musisz zapomnieć o tym, że piszesz dla innych ludzi. Twoja książka, ma być twoim osobistym sukcesem i przypominać ci o frajdzie z tworzenia jej, a nie padole łez jaki musiałeś/musiałaś przejść, aby ją ukończyć. Innymi słowy, pisz tak, aby móc samemu/samej wrócić do tego tekstu za rok czy dwa, bawiąc się przy czytaniu dokładnie tak samo dobrze, jak podczas pisania. Nie może ograniczać cię myśl o tym, czy innym ludziom się spodoba, czy może będą psioczyć. Zawszyj w swojej opowieści dokładnie to, o czym sam chciałbyś/chciałabyś najchętniej czytać, a szybko odkryjesz, że tekst właściwie pisze się sam.

Po drugie, jeżeli czujesz, że brak ci weny, pisanie przychodzi ci z trudem, nie możesz wymyślić nic ciekawego...rzuć to! Oczywiście nie na zawsze, po prostu zrób sobie przerwę i nie mam tu na myśli pięciu czy dziesięciu minut, a dzień, dwa, może nawet cały miesiąc albo i dłużej. Nie ma w tym absolutnie nic złego, ponieważ dobra książka powinna być przede wszystkim pisana na jakość, a nie na wytrzymałość autora.
Jak wszyscy wiemy, są pisarze którzy wypluwają z siebie jakimś cudem po kilka książek w ciągu roku i jest to naprawdę godne podziwu...ale zdecydowana większość tworzy swoje perełki długimi miesiącami lub latami. Są ludzie, których przez całe życie stać było tylko na wydanie pojedynczej książki i w tym także nie ma nic złego. Nawiązując do pierwszego punktu, jeżeli nie chcesz się wykończyć podczas pisania i wypalić w połowie, porzuć całkowicie myśl o statystykach, bo prawda jest taka, że zawsze znajdzie się ktoś lepszy od ciebie i TO cię będzie dobijać.

Po trzecie, staraj się nie mieszać zbytnio. Sama wiele razy zabierałam się do pisania i w najbardziej krytycznym przypadku, moim problemem stało się to, że za bardzo chciałam napchać opowieść pobocznymi wątkami, nierozwiązanymi tajemnicami które mogłyby mi dać wyjście do kolejnych części etc. Co z tego wyszło? A to, że tekst liczył sobie już dobre dwieście pięćdziesiąt stron, a ja dalej nie wyszłam ze wstępu, nie wspominając nawet o rozwinięciu głównego wątku. Można powiedzieć, że napisałam praktycznie cało-książkowy prolog. I jak nie trudno się domyślić, kiedy zdałam sobie z tego sprawę...dotarło do mnie, ze to przy okazji kompletnie nietrafiony projekt który zawierał w sobie masę błędów fabularnych - właśnie przez to "żółtodzióbskie" planowanie akcji.

Po czwarte, nie stawaj się niewolnikiem schematów. Niezależnie czy chodzi samą w sobie fabułę, czy ogólny sposób pisania. Jeżeli myślisz, że pisarze dedykują jeden rozdział do jednego wydarzenia, nadają tytuły opisujące akcję rozdziału, mają jednego tylko narratora przez całą książkę  - BO TAKA JEST ZASADA - to się mylisz! Ludzie robią tak, ponieważ w ten sposób najłatwiej jest wszystko pogrupować a przy okazji wygodnie się czyta. Jeżeli ty jednak czujesz, że wygodniej pisze ci się w jakiś inny sposób, dajmy na to ciągiem opowiadań aniżeli jedną długa historią, to rób to. Cała magia książek polega przecież na tym, żeby przyciągnąć do siebie czytelnika i go przy sobie "usidlić" tym co mamy mu do zaoferowania. To czy robisz to dokładnie tak jak inni, nie ma na to wpływu - oczywiście w granicach rozsądku.

Po piąte, nie przeginaj ze szlifowaniem swojego tekstu. "Keep writting, editing later" to zły nawyk, który wszystkim piszącym cokolwiek, utrudnia życie. Naprawdę nie ma sensu lać wody, jeżeli na dany moment brakuje ci dobrego pomysłu. Nie pisz też bardzo słabych ścian tekstu, które potem trzeba będzie godzinami przerabiać i poprawiać i jednocześnie mieć na uwadze, aby niczego ważnego nie usunąć. Jeżeli siadasz do pisania, to staraj się od razu włożyć w to całe swoje skupienie i energię i po prostu zrobić to dobrze. Nawet, jeżeli to ma być dosłownie tylko piętnaście zdań za jednym podejściem, to wciąż lepiej niż godziny frustracji spędzone przy wnikliwych poprawkach. Poza tym, o wiele lepiej będzie ci się spać, jeżeli będziesz widzieć jak na dłoni, że ogół twojego powstającego - może dzieła - jest całkiem niezły, aniżeli ze świadomością, że co najmniej 80% trzeba będzie potem przerobić, żeby jakoś to wyglądało. Kiedy utkniesz w tym punkcie, to bardzo łatwo jest się zniechęcić do dalszej pracy.

Po szóste, przebadaj wszystkie za i przeciw, zanim zaczniesz pisać. Jeżeli jesteś osobą, która bardzo chce wydać poprzez wydawnictwo, to jeżeli sprawdzisz ceny wydania mniej więcej w połowie pracy, mogę ci zagwarantować, że momentalnie odechce ci się pisania. Wiecie, chodzi mi o to, aby uniknąć zniechęcenia. Siadając do pisania a raczej do planu realizacji postawionego sobie zadania, musimy być w pełni świadomi, jak dokładnie przebiega ten proces. Jakie są nasze szanse, co będzie dla nas najlepsze, co tak naprawdę czynić, w którą stronę iść.
Postaraj się po prostu nie nastawiać na coś, co nie za bardzo wiesz jak osiągnąć lub zwyczajnie brak ci na to środków. To będzie jak but na twarz!
Share:

środa, 20 maja 2020

Seria Monster High - recenzja

Kiedy byłam jeszcze we wczesnej podstawówce, Monster High było niesamowicie popularny jako krótkometrażowy serial animowany i kolekcja lalek. Po jakimś czasie pojawiła się także seria książek autorstwa Lissi Harrisson. Nigdy nie byłam szczególną fanką MH, ponieważ nadzwyczajnie denerwowały mnie błędy logiczne zawarte w kreskówce oraz ogólny hype na posiadanie wszystkich możliwych lalek z kolekcji która nieustannie się powiększała.
Do Monster High przyciągnęły mnie dopiero książki i to też mocno po czasie. Sama nie wiem dlaczego, ale nagle zamarzyło mi się je przeczytać i muszę przyznać...hej, nie było źle!

Książkowe wydanie Monster High ma nieco inną - zupełnie - fabułę od mini serialu. Opowiada ono o społeczności Radowców czyli wszelkiego rodzaju potworów i upiorów, ukrywających się w ludzkim społeczeństwie. Każda książka skupia się kolejno na innej z grupki głównych bohaterek, ale nieustannie pojawiają się Cadance i Melody - czyli dwie siostry które po przyjeździe do małego cichego maisteczka w Oregonie, odkrywają, że coś jest jakby nie halo z mieszkańcami...
Zdjęcie nie należy do mnie
Jeżeli chodzi o moja osobistą opinię, to dłuższy czas miotały mną mieszane uczucia. Pierwsza część czyli "Upiorna szkoła" wydawała mi się bardzo niedopracowana, ponieważ praktycznie w ogóle nie było opisów - tylko krótkie wzmianki na temat tego, co dany bohater zobaczył - a jeżeli już się jakieś pojawiały, to w osiemdziesięciu procentach przypadków dotyczyły mody, czyli ubrań które chciała nosić Frankie, mebli które zamówiła do pokoju, muzyki której słuchała. Mam tutaj na myśli, że jeżeli autorka już się na czymś skupiała, to musiało być to związane z room decorem albo ciuchami czy makijażem.
Poza tym, jakoś nie potrafiłam polubić głównych bohaterów. Frankie wydawała mi się aż zbyt infantylna, Melody zbyt nieśmiała i wycofana a Cadance po prostu denerwująca. Jednak, kiedy zaczęłam czytać kolejną część, czyli "Upiór z sąsiedztwa", ku swojemu własnemu zdziwieniu, całkiem polubiłam się z postacią Cleo, która w teorii była nie lepsza od Cadance. Królowa szkoły, zmumifikowana przed laty egipska księżniczka. Najbardziej podobała mi się część trzecia, czyli "O wilku mowa" opowiadająca o Clawdeen - wilkołaczce i przygodach jej rodziny po przeprowadzce do starego zajazdu, po tym, jak ich siedziba została odkryta przez ludzi. Niestety nie czytałam części czwartej skupiającej się na Draculaurze, a więc z mojej perspektywy ostatnia część wydaje się być najbardziej dopracowana jeżeli chodzi o przedstawienie bohaterów, ponieważ w odróżnieniu od części pierwszej, naprawdę idzie się dowiedzieć, z kim mamy do czynienia. 
Co prawda pani Lissi nieustannie wspomina o tym, jakie kosmetyki i zespoły lubią bohaterki...ale wydaje się to wepchane bardzo na siłę. Lubię postać Clawdeen ponieważ pokazuje bezpośrednio poprzez swoje akcje, co ją bawi a co nie, co lubi a czego nie i tak dalej w ten desen.

Fabuła...jest naiwna ale właśnie dla tego tak przyjemnie mi się ostatecznie czytało. Nie ma ratowania świata, walki z gatunkiem ludzkim...są po prostu przygody nastolatek potworów w świecie, który je odrzuca.

Kto wie, być może teraz po paru latach, moje odczucia podczas czytania byłyby zupełnie inne, ale mimo wszystko polecam, jeżeli macie ochotę przeczytać coś nieco luźniejszego, bez aż tak wybuchowych konfliktów.
Share:

wtorek, 19 maja 2020

Kilka sprawdzonych sposobów na brak weny

To nie tak, że mam znowuż jakieś wielkie doświadczenie w pisaniu na własną rękę, ale jeżeli mogę tak o sobie mówić, to należę do osób raczej kreatywnych, więc raz na jakiś czas odzywa się we mnie ta potrzeba przelania różnych historii na papier. Zazwyczaj są to krótkie opowiadania, ale czasem też wezmę się za coś dłuższego. Anyway, chciałabym wam zaprezentować kilka sprawdzonych przeze mnie samą sposobów, na wszechogarniający brak weny podczas pisania. Jeżeli jesteście zainteresowani, zapraszam!

1. Nie marnuj swojego czasu
Właściwie banalne, ale jednak w ferworze walki i wielkiej chęci ukończenia swojego "dzieła" jak najszybciej, bardzo często zapomina się o takich istotnych podstawach. Wypoczynek i czas an regenerację szarych komórek to pierwszy klucz do sukcesu. Jeżeli ślęczysz już od dłuższego czasu nad swoim tekstem i nie masz najmniejszego pojęcia, co napisać dalej, to po prostu nie pisz. Tak dokładnie, zamknij program w którym piszesz, wyłącz komputer a potem idź na spacer, zrób sobie kawy i wyglądaj przez okno, obejrzyj film. Zrób cokolwiek innego, co nie zmusza cię bezpośrednio do myślenia o twojej opowieści.
Jeżeli będziesz próbować pisać na siłę, tylko zmarnujesz swój cenny czas, a po drodze innych czynności, dobre pomysły mogą same wpaść ci do głowy. Nigdy, absolutnie nigdy nie zapominaj o tym, że należy zawsze pisać na jakość, a nie na długość czy wytrzymałość autora.

2. Technika czystej kartki
Może nie zadziałać na każdego, ale mnie się zawsze najlepiej zaczyna opowieści. Nie ma jeszcze absolutnie nic, do czego musiałabym się odnieść, żadnych zasad z którymi miałabym się godzić. Tylko ja i czysta kartka, na której można zawrzeć jakiś porządny wstęp. Jeżeli utykasz w impasie, to spróbuj stworzyć nowy dokument w którym jeszcze absolutnie nic nie ma...i to właśnie tam kontynuować pisanie. Mnie zawsze pomaga to trochę oczyścić umysł i ogólną ideę, bo czuję, że teraz muszę to napisać tak, jakby to rzeczywiście była pierwsza strona a więc muszę zachęcić potencjalnego czytelnika do dalszego czytania.

Oczywiście nigdy nie stworzyłam żadnej prawdziwej opowieści, ale zdarzało mi się publikować tu i ówdzie.

3. Czytaj książki innych
Sądzę, że w społeczności blogów książkowych, nie ma z tym absolutnie żadnego problemu. Dla mnie personalnie, jest to panaceum na brak weny.Czasem wystarczy po prostu zaczerpnąć trochę świeżego języka, przyjrzeć się bliżej budowie zdań i temu, jak przebiega akcja, aby ocenić czego nam na ten moment brakuje. Niezbywalna prawda wszechświata jest taka, że nie da się pisać nie czytając, a więc dobrze jest robić tego jak najwięcej ;D

4. Concept arty /Mood boardy
To raczej metoda dla tych, którym nie szkoda płacić za arty (wersja A) lub tych kreatywnych i wytrwałych w google wyszukiwaniach (wersja B). Której byście nie wybrali, wizualizacja tego, co lub kogo chcemy opisać, czasem działa cuda. Przypuszczam, że dużo łatwiej jest nam opracować dialogi czy akcje postaci, którą widzimy tuż przed sobą. Oczywiście, może być to nie zwykły art do opowieści a tak zwany concept art, czyli wstępna koncepcja, pomysł. Jakiś motywacyjny rysunek który nie musi tak naprawdę mieć nic wspólnego z akcją, ale pozwoli nam się lepiej wczuć w klimat. Podobnie jest z mood boardami, czyli "tablicami humoru". Polegają one na zestawieniu kilku elementów, które będą nas inspirować do dalszej pracy.
Przykład tutaj:

5. Odpoczynek
Zapomnij, że twoja opowieść w ogóle istnieje. Zrób sobie od niej wole na parę dni, tydzień.W bardziej ekstremalnych przypadkach nawet i miesiąc albo kilka miesięcy, ale pamiętaj o tym, aby nie pisać na siłę a wtedy, kiedy naprawdę czujesz się do tego zainspirowany/zainspirowana. Pisząc na siłę i na czas, tworzymy gnioty których później nawet sami z chęcią nie przeczytamy.

Share:

sobota, 16 maja 2020

Magnus Chase - Miecz lata

"Magnus Chase - Miecz lata" to pierwsza część kolejnej serii urban fantasty, opowiadającej o bogach i półbogach. Tym razem znany autor wziął pod lupę mitologię nordycką i tak oto z pod ręki Ricka Riordana  - bo kogo by innego - wyłonił się ponadpięciusetstronowy Magnus.
Chociaż inne jego serie, takie jak na przykład "Kroniki rodu Kane" czy "Olimpijscy Herosi" były przeze mnie wciągane w tydzień lub dwa, z Magnusem męczę się już od dłuższego czasu i jakoś ie zapowiada się na to, abym kiedykolwiek ukończyła czytanie. Jest to jedna z niewielu porzuconych przeze mnie książek/serii, tego autora.
Magnus od początku budził we mnie bardzo mieszane uczucia. Jest on bezdomnym chłopakiem będącym synem Frejra. Jego dwoma ziemskimi opiekunami są elf i krasnolud - czy ktoś jeszcze wyczuwa władcę pierścieni? - którzy także żyją na ulicy. Dokładnie tak jak przykazuje prawo Walhalli - przedstawionej w książce jako wielki hotel - gdy główny bohater ginie z bronią w ręku, zostaje zabrany tam przez walkirię i własnie wtedy, zaczyna się jego przygoda.

Sama nie wiem co mnie tak naprawdę odpycha w Magnusie. Jest przygoda, jest postać lgbt, jest - trochę kiczowaty ale jednak - wątek zauroczenia Magnusa Alex Fierro (nie pamiętam do końca genezy tej postaci, ale płynnie przeskakuje pomiędzy postacią męską a żeńską i przede wszystkim, jest moje ukochane urban fantasy.
Niestety, powiem trochę po swojemu "Something is off" w tej książce. Sama nie wiem czemu, ale po prostu nie potrafię polubić Magnusa i innych postaci, nie ważne jak bym się starała. Jeżeli jednak ty czytelniku jesteś nowy w twórczości Ricka, to może ci się mimo wszystko bardzo spodobać.

Trochę zwalam swoją opinię na przesyt gatunku.
Share:

czwartek, 14 maja 2020

Artificial people - recenzja polskiej mangi LGBT


Artificial people jest polską mangą autorstwa KattLett. Opowiada ona historię o placówce, w której powołani do życia zostają ludzie o niesamowitych umiejętnościach - homodeusy, lub jak kto woli - sztuczni bogowie. Jednymi z nich są główni bohaterowie mangi, czyli Topaz Eihwaz Clever - twór idealny, oraz Smitten/Smite, homodeus o dwóch osobowościach, z czego jedna uosabia apokalipsę.

Z mangą Kattlett spotkałam się bardzo dawno temu, kiedy jeszcze była publikowana online na stronie centrum mangi, a o wydaniu tomikowym, samej autorce jeszcze się raczej nie śniło. Dzięki temu, miałam tą przyjemność przeczytać całość od deski do deski w jeden wieczór.
Jeżeli ktoś lubi historie shounen ai, to gorąco polecam, bo muszę stwierdzić, że akcja ułożona jest tutaj całkiem fajnie. Mamy okazję poznać głównych bohaterów, ich styl myślenia a także innych towarzyszy placówki, ale wciąż mamy czas przyglądać się walce z Marsem, nie czując jednocześnie, że tracimy czas który można by poświęcić na temat związku. "Artificial people" łączy w sobie wątki komediowe, kiedy to na przykład jeden z chłopców próbuje odkryć "Jakim typem geja" jest Topaz, akcji oraz odrobiny społecznego dramatu jakim jest całkiem widoczna homofobia Smite'a.

Oczywiście musimy mieć tutaj na uwadze, że kiedy Artificial People powstawało, jego autorką była zafascynowana mangą nastolatka. Historia jest więc troszeczkę niedopracowana. Kattlett po prostu wtrącała te wątki które jej się podobały, niezależnie od tego, czy miało wyjść z tego multiwersum japońskich bogów, superbohaterów etc, czy nie.

Z tego co zauważyłam, manga w obecnym wydaniu jest o wiele bardziej dopracowana niż przed tzn. Tzn, część obrazków znacznie poprawiona, przerysowana. Ale przyznam wam się, że bardzo lubiłam pierwotne wydanie, gdzie w komediowych momentach dostawaliśmy kilka place holderowych, kompletnie niedopracowanych szkicy zamiast pełnych ilustracji. To było po prostu coś bardzo typowego dla Katt. raz popisywać się niesamowitym talentem a raz serwować nam bitwę patyczaków. Tak po prostu.

W obecnym wydaniu już tego nie znajdziemy. Jedni powiedzą, że to bardzo dobrze, innym będzie tego brakować. Mangi Katt zbierają różne opinie. Jedni je uwielbiają, a inni wprost nie znoszą. W moim przypadku opinia leży gdzieś po środku, ponieważ nie mogę powiedzieć, że mangi Kattlett są czymś niesamowitym, wspaniałym etc...ale mam do nich bardzo duży sentyment ;)
Share:

wtorek, 12 maja 2020

FILMY LEGO - Tak.

Dziwny tytuł, wiem. Słowo klucz to "Tak", ale pytanie dlaczego. Dlaczego mówić "Tak" filmom lego, skoro dosłownie pierwsza rzecz jaka przychodzi am na myśl, to bitwa plastikowych figurek z fabułą napisaną absolutnie pod dziewięcioletnich chłopców? Otóż okazuje się, że ostatnie filmy z serii lego łamią ten schemat kompletnie i ukazują nam kilka naprawdę dobrze zrobionych produkcji, które po prostu zostały umiejscowione w takim a nie innym universum, składającym się z takich a nie innych elementów. Nie przedłużając już - rozpocznijmy.

Lego Batman

Mój zdecydowany faworyt jeżeli chodzi o łącznie cztery produkcji które chciałabym wam przybliżyć. Zanim jednak opowiem wam o fabule, musimy nieco cofnąć się w czasie do premiery "Lego przygody" w której to w celach czysto komicznych przedstawiono nam całkowicie nową postać batmana, który nie przypominał już kompletnie nieustraszonego mściciela skrytego w mroku nocy. Był on już bardziej kapryśnym dzieckiem w ciele dorosłego, który uwielbia się popisywać i ma zbyt duże ego, aby przyznać się do jakiegokolwiek błędu.
A teraz wracając, taka przeinaczona odsłona batmana tak spodobała się odbiorcą, że niedługo później Batek doczekał się swojego własnego filmu jakim jest właśnie Lego Batman Movie. Bruce Wayn utyka w impasie. Jego największy wróg - Joker - postanawia się poddać i jako że jest przetrzymywany w Arkham, nie będzie już więcej sprawiał nikomu problemów. Czysto teoretycznie rzecz jasna. Batman odkrywa wówczas, że poza walką z przestępczością Gotham, nie ma absolutnie nic innego.
Ludzie zaczynają więc dopytywać, co Batman będzie robił na emeryturze? Oczywiście jak już wspomniałam, mamy tutaj do czynienia z postacią komicznie niedojrzałą, więc odpowiedź jest tylko jedna - stworzy kłopoty.
Więcej na temat fabuły nie zdradzę - trzeba zwyczajnie obejrzeć film - ale gorąco zachęcam. Rzecz jasna jest to komedia która zawiera w sobie dużo świetnego humoru który w przeciwieństwie do wielu innych filmów animowanych, nie jest wciśnięty na siłę. Odnajdziemy tutaj również całe mnóstwo odniesień do popularnych figur popkultury takich jak dalekowie z Doktora Who, agenci z Matrixa i tak dalej w ten deseń,.
Całą produkcję muszę też bardzo pochwalić za oprawę graficzną. Modele postaci są tak dokładne, że możemy zobaczyć drobne rysy na plastiku oraz poszarpane krawędzie pociętego nożyczkami materiału. Ah, zapomniałam wspomnieć, że to co widzimy na ekranie jest tylko nieco ładniej oporządzoną wersją dziecięcego roleplayu. Tak, w filmach z serii lego pojawia się także łamanie czwartej ściany.
Twórcy postanowili także wprowadzić element komediowy poprzez wyśmianie popularnego shipu pomiędzy Batmanem i Jokerem o nazwie "BatJoke", poprzez przedstawienie relacji Batmana i Jokera jako sypiący się związek. osobiście uważam to za bardzo zabawną część filmu ;D
Podsumowując. Kiedy poszłam do kina na tę animację, to kompletnie nie spodziewałam się tego, co zobaczyłam. Przez cały czas trwania filmu naprawdę dobrze się bawiłam. Dla zainteresowanych, jest on dostępny na Netflixie.

Lego Przygoda

Lego Przygoda to pierwszy film z serii lego, który bezproblemowo wciągnął mnie w wir oczekiwania na kolejne produkcje. Nie mamy tutaj tylu dynamicznych świateł i pięknych animacji co w Lego Batmanie, a w dodatku cała animacja stylizowana jest na nie do końca płynną, ale za to mamy świetną historię!
Kojarzycie żółte, uśmiechnięte ludziki z zestawów lego? Emet jest właśnie takim ludzikiem. Taki sam jak wszyscy, absolutnie niczym nie wyróżnia się z tłumu. A przynajmniej do momentu w którym przypadkiem nie wplątuje się w szaloną pomyłkę i nie zostaje wzięty za długo przepowiadanego wybrańca który uwolni wszystkie krainy spod panowania złego Lorda Biznesa.  Lego przygoda - jak sama nazwa wskazuje, jest o wiele bardziej ukierunkowana na pokazanie nam niesamowitego świata w którym dosłownie każdy najmniejszy element może zostać od tak połączony z innym, tworząc jakąś nową całość. Osobiście uwielbiałam sceny budowania pojazdów ze wszystkiego co główni bohaterowie znaleźli po drodze, podczas ucieczki.
Co tu dużo mówić o tej animacji. Wszystkiego jest pełno i panuje tutaj spory chaos...ale właśnie tak ma być. Liga sprawiedliwości, Gandalf, brzytwobordy pirat, Kicia rożek etc. To są właśnie nasi bohaterowie. Dosłownie każdy element tego filmu wyrwany z kontekstu zdaje się być całkowicie losowy/ Czy chodzi o postacie, świat czy fabułę. Jednak jakimś cudem, razem wszystko to tworzy jedną, genialną całość.
Również dostępny na Netflixie.

Lego przygoda 2

Nieco mniej kochany przeze mnie film - ale tylko dla tego, że nie przepadam za odgrzewanym jedzeniem - jest druga odsłona lego przygody. nie martwcie się, jest również właściwie całkiem dobrym filmem. Jeżeli chodzi o fabułę, tu zaczyna się robić zawile. Jak już wspomniałam, w Lego przygodzie następuje kompletne złamanie czwartej ściany, w momencie kiedy dowiadujemy się, że cała akcja filmu to tylko niewinna zabawa dwójki rodzeństwa.
W tej części, twórcy postanawiają wykorzystać ten fakt, aby pokazać nam krótką historię dojrzewania, która schowana jest pod parodią wszystkich filmów post apo i ataku kosmitów. Starszy brat dorasta i nie chce już więcej bawić się z siostrą kolorowymi klockami, z użyciem takich zabawek jak przeurocza Kicia rożek (Unikitty)

Ponieważ woli bardziej męskie tematy. Nasi bohaterowie zostają więc rzuceni w wir post apokaliptycznej zagłady i wyprawy w kosmos w celu zduszenia natarcia wrogiej armii w zarodku. W szczególności przypadła mi do gustu piosenka "Not evil" w wykonaniu "Princes whatevry"


Lego ninjago

Zdecydowanie moja najmniej ulubiona część, chociaż przyznaję się bez bicia, że robiłam sobie wobec niej bardzo duże nadzieje. Jest to parodia gwizdanych wojen i ninja power rangersów. Ojciec naszego głównego bohatera jest głównym złym opowieści, a jego syn pod przykrywką zielonego ninji/ninjy? udaremnia wszystkie jego złe plany. Zielony szczerze nienawidzi swojego ojca za zszarganą opinię jaką musi nosić na swoich barkach każdego jednego dnia, ale mimo wszystko oczekuje, że ten w końcu się nim zainteresuje.
Osobiście uważam, że w tej animacji drzemał całkiem spory potencjał, który niestety nie został w pełni wykorzystana. Osobiście nie lubię za bardzo głównych postaci, ale mimo wszystko polecam, choćby ze względu na dużą dawkę humoru i jak zwykle, łamanie czwartej ściany z realnym światem.
A to jest proszę państwa bestia uwolniona za pomocą pradawnego artefakt:
Innymi słowy, Lego Ninjago jeszcze bardziej od poprzednich części, stara się bazować na tym, co mogłyby wymyślić dzieci i w sumie, uważam, ze to bardzo ciekawy koncept.
Share:

Książki urban fantasy - Czym warto się zainteresować?

A więc na sam początek, czym właściwie jest gatunek urban fantasy? To krótko mówiąc świat nam współczesny, w którym współistnieją motywy magii, mówiących zwierząt, mitologicznych bestii, bóstw i tak dalej w ten deseń. Urban fantasy to także takie produkcje jak zmierzch gdzie wampiry i wilkołaki współistnieją z ówczesną cywilizacją, chociaż o to, czy naprawdę należą do tego samego gatunku literackiego, można się kłócić. Im więcej magicznych wątków, tym łatwiej zakwalifikować gatunek.
Jeżeli chodzi o urban fantasy, nie miałam może styczności z bardzo wieloma autorami, ale z całą pewnością mam do polecenia dużo książek ich autorstwa.

Seria Perciego Jacksona - Rick Riordan

Na samym początku, podchodziłam zarówno do Perciego jak i do całego gatunku bardzo sceptycznie. Jakoś mnie nie przekonywała wizja gryfów latających po mieście, szczególnie, że autor ma dość specyficzne poczucie humoru którym wypchane są wszystkie jego książki.Nie do końca podobał mi się także motyw trójki z pierwszych kilku książek, gdzie mamy dwóch facetów i jedną kobietę i rzecz jasna, powstał tam związek z rodzynkiem.
A więc, pierwszą książkę z serii odłożyłam na dłuższy czas po pierwszych kilku rozdziałach. I choć zabrzmi to osobliwie, wróciłam do czytania dopiero, gdy dowiedziałam się, że w historii występuje wątek LGBT. W ciągu zaledwie tygodnia wciągnęłam w siebie całą pierwszą serię starając się poznać Nicko - homoseksualnego syna Hadesa, o którym jak na złość, w pierwszej serii nie wspomina się szczególnie dużo.
Wciągając tak rozdział za rozdziałem i książkę za książką, odkryłam iż gatunek ten naprawdę mnie do siebie przyciąga, a styl pisania Ricka jest właściwie bardzo prosty, przystępny i zabawny.
Historia opisuje poczynania Perciego Jacksona - oczywiście - który jest synem Posejdona. Zostaje on niesprawiedliwie oskarżony o ukradzenie piorunu Zeusa i wciągnięty w wir wydarzeń pełen innych półbogów, bogów, magicznych stworzeń, potworów nie z tej ziemi i morderczych treningów w obozie herosów. Razem z nowymi przyjaciółmi Grooverem i Annabeth, wyrusza w podróż aby oczyścić swoje imię i odnaleźć prawdziwego złodzieja.
Kolejne części opisują - a jakże - kolejne misje zlecone półboskim dzieciom przez ich rodziców. Odwiedzają między innymi Hades, labirynt Minotaura a także staczają wielką bitwę z armią Hadesu na ulicach miasta.
Podsumowując, bardzo ciepło wspominam pierwszą serię, chociaż momentami miałam wrażenie, że autor próbuje  na siłę wszędzie wplatać elementy komediowe. Czasami mnie to naprawdę poważnie wkurzało, ponieważ oczekiwałam odrobiny powagi w kluczowych momentach, ale ogólnie rzecz biorąc, miło się czytało.
Przykładowa okładka

Olimpijscy Herosi - Rick Riordan

Jest to swoista kontynuacja pierwszej serii i Percym Jacksonie, choć nie do końca. Historia opowiada o Jasonie - chłopaku który znikąd znalazł się w ośrodku dla młodych przestępców i za nic w świecie nie pamięta kim jest, kim są ludzie którzy twierdzą, że przyjaźnią się z nim już dobre pół roku, ani nawet dziewczyna która twierdzi, że są razem. Ba, Jason sam nie wie kim jest!
Tutaj dla odmiany mamy do czynienia z rzymskimi bóstwami zamiast greckich, ale bohaterowie z poprzedniej serii również się pojawiają. Osobiście uważam, że Rick trochę przedobrzył próbując wytłumaczyć istnienie rzymskich i greckich bóstw w tym samym momencie, ale można na to przymknąć oko, dla naprawdę dobrej fabuły tych książek.
Jeżeli mam być szczera, już do końca nie pamiętam całej akcji, bo czytałam je kilka lat temu, ale główny wątek skupia się właśnie na wielkim konflikcie pomiędzy dziećmi greckich bogów i dziećmi rzymskich bogów, z dwóch rywalizujących ze sobą obozów.
Główni bohaterowie  - w tym później także stare postacie takie jak Percy Jackson, Annabeth czy Nico - robią wszystko, aby nie dopuścić do wojny. Co bardzo mnie ucieszyło, Nico odgrywa w tej serii dużą i kluczową rolę, mamy okazję poznać go o wiele lepiej niż do tej pory, a także obserwować jak zmieniają się jego relacje z ojcem i innymi obozowiczami. Osobiście uwielbiam tą postać, za dynamikę z jaką się zmienia.


Pegaz - Kate O'Hearn

Kiedy natrafiłam na Pegaza w empiku, sądząc po okładce i tytule, sądziłam, że to po prostu nowy twór Ricka Riordana który jak już wiemy, znany jest z pisania o olimpie i okołoolimpijskich tematach. Jednak nie, była to zupełnie nowa, nie znana mi dotąd autorka. Zdecydowałam się książkę kupić i sprawdzić, jak poradziła sobie z urban fantasy we własnym wykonaniu. Niestety nie zauważyłam, że kupiłam bodajże drugą część zamiast pierwszej, ale uznałam, że jeżeli mi się spodoba - doczytam ją później.
Na samym początku, nie byłam zbyt zachwycona. Kate zdawała się być po prostu wiernym naśladowcą Ricka który stara się zrobić dokładnie to samo, tylko zmienić jakieś istotne szczegóły, aby nie dało się zarzucić zwykłego plagiatu pomysłów. Oczywiście sam Rick także wszystkiego sam nie wymyślił, ponieważ przerabiał mity na współczesne historie, ale sami chyba rozumiecie, o co mi chodzi.
Na początku ciężko było mi się wczuć w historię, szczególnie iż główna bohaterka wydawała mi się być straszną Mary Sue. Uosobienie olimpijskiego ognia, super ważne aczkolwiek w duszy super przeciętna, jej łzy powodują potężne eksplozje, posiada wiele magicznych zdolności, ma za przyjaciela pegaza i musi zostać ochroniona za wszelką cenę i przyznaję, że olimpijskiego ognia nie polubiłam do samego końca. Bardzo natomiast przypadła mi do gustu postać Kupidyna pojawiająca się w kolejnych częściach i chyba to właśnie on, pozwolił mi wypracować nieco cieplejsze relacje z resztą bohaterów i historią samą w sobie.
Niestety, nie wciągnęło mnie na tyle, aby zapoznać się później z pierwszą częścią ani nawet ukończyć trzecią w całości...ale zrzucam to na przesyt gatunku, bo do Pegaza dobrałam się świeżo po ukończeniu pierwszej części Apolla.

Apollo i boskie próby - Rick Riordan

I znów wracamy do książek wujka Ricka. Pomimo iż nie przepadam za Apollem, zdecydowałam się umieścić tutaj tą pozycję, bo mimo wszystko warto się nią zainteresować, jeżeli szukacie czegoś ciut innego. A mam przez to na myśli, że nasz główny bohater którym jest sam bóg Apollo, jest kompletnym arogantem, samolubem, chwalipiętą. Nie sposób polubić ani jego, ani jego sposobu życia. Zachowuje się on dosłownie jak dzieciak, który teraz musi odnaleźć się w świecie dorosłych, po tym jak został pozbawiony swojej boskiej mocy i zesłany do świata śmiertelników, aby udowodnił pozostałym członkom Olimpu, że jest godzien wrócić na swoje nieśmiertelne stanowisko.

Share:

niedziela, 10 maja 2020

Seriale i filmy animowane których by ci nikt nie polecił...ale są okej

Zapewne każdy z nas - nie ważne w jakim jest aktualnie wieku - spotkał się z dość popularną opinią, że cokolwiek co jest animowane, jest jednocześnie przeznaczone dla dzieci tylko i wyłącznie. Ludzie o wiele często wolą włączyć naprawdę beznadziejną brazylijską telenowelę, niż zgodzić się na oglądanie jakiegokolwiek filmu animowanego, ponieważ jak już wspomniałam - jest to ponoć rozrywka dla dzieci.
W tym poście chcę nie tylko przekonać niedowiarków, że filmy i seriale animowane mogą być interesujące, ale także, że te produkcje które nie cieszą się zbyt dobrą sławą - nie są wcale aż takie złe, jak je malują! No to do dzieła:

My little pony

Serial animowany z dłuuuugą historią, znany w polsce potocznie jako "Kucyki pony" co jak wszyscy wiemy jest idiotyzmem, bo zarówno słowo Kucyk jak i Pony oznacza odmianę małego konia. A więc, dlaczego kucykowe kucyki mają właściwie taką złą sławę? Przede wszystkim dla tego, że wyłoniły się po raz pierwszy jako prosta bajka dla małych dziewczynek, nie traktująca o niczym innym, jak o jeżdżeniu na wrotkach, czesaniu grzyw i jedzeniu ciast. Pierwsze generacje My little pony powstały wyłącznie po to, aby linia kucykowych zabawek lepiej się sprzedawała.
Dopiero kilka lat temu powstała tak zwana generacja czwarta która doczekała się w końcu zupełnie nowej kreski i fabuły. Kucyki z Equestrii nie urządzały już uroczych herbatkowych przyjęć - chociaż to też - a od tego momentu, walczyły z siłami zła chcącymi opanować ich krainę.

Dlaczego warto się tym serialem zainteresować? Po pierwsze, naprawdę mocno ewoluował on względem tego co było. Chociaż może to co poniektórych zaskoczyć, ale w nowym My little pony znajdziemy na przykład całkiem poważne sceny walki:
Jest to walka głównej bohaterki Twilight i Tireka - zdecydowanie najbrutalniejszy odcinek kucyków. Oczywiście Hasbro nieźle się za całą akcję oberwało, ponieważ jak twierdził tłum wściekłych matek, najmłodsze dzieci siedzące przed telewizorami - przestraszyły się. Od początku generacji czwartej do jej końca który ma nastąpić już niedługo, My little pony przechodziło powolną ewolucję z serialu który uczyłby najmłodszych na czym polega przyjaźn, do pełnej przygód i pokonywania przeciwności losu - nawet jeżeli chodzi tu o dosłownych przeciwników - historii.


Invader Zim

W Polsce mało kto słyszał o tej kreskówce, ponieważ z przyczyn oczywistych, w naszym kraju nie została wyemitowana w ogóle, a w innych zdjęta z anteny zanim jeszcze zdążył zakończyć się sezon drugi. Invader Zim to z całą pewnością jedna z mroczniejszych produkcji Nickelodeon, zaraz po Billym i Mandy lub Chojraku tchórzliwym psie.
Przedstawia ona przygody Zima - najeźdźcy z kosmosu którego zadaniem jest podbicie ziemi i przygotowanie jej na przybycie Najwyższych - przywódców rasy do której należy. Oczywiście tylko w pewnym sensie, ponieważ Zim jest tak arogancki iż nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że został wysłany na śmierć na całkowicie nie znanej wszechświatu planecie.
Pomimo iż produkcja cieszyła się sporą popularnością, została zdjęta z anteny z powodu przewijających się tam motywów takich jak kolekcjonowanie organów przez naszego głównego złego, eksperymenty na ludziach i takie tam. Dziś nie robiłoby to na nas większego wrażenia, ale wtedy było to nie do przyjęcia.
Na szczęście, całkiem niedawno Zim doczekał się kontynuacji w formie filmu "Enter the florpus", który jest dostępny na Netflixie.
Oczywiście nie obyłoby się tutaj bez shipperów kosmity i dwunastoletniego chłopca Diba, który ma niezdrową obsesję na punkcie kosmitów i paranormalnych zjawisk. Dib za wszelką cenę chce schwytać Zima aby udowodnić swojemu ojcu - światowej sławy naukowcu, że nie jest szalony.

Sklep dla samobójców

Nazwa może odstraszać, ponieważ film opowiada dokładnie o tym. O sklepie dla samobójców, w którym możemy wykupić sobie pobyt w komorze gazowej, pistolety, naboje, trucizny, najlepszej jakości liny do wieszania i tak dalej w ten deseń. Rodzina której historię poznajemy, właśnie z tego się utrzymuje i nikt nie widzi w tym absolutnie nic złego. Spełniają tylko wolę ich klientów. "Taki tu wybór, że aż nie wiadomo na co się zdecydować"
W szarym i smutnym mieście, praktycznie każdy cierpi na depresję i pragnie odebrać sobie życie na własną rękę. Nikomu nie uśmiecha się czekanie do późnej starości. Coś jednak ma zamiar zmienić się, gdy na świat przychodzi nowy członek rodziny - o bardzo optymistycznym nastawieniu do życia.
Niestety, najmłodszy syn jest dla rodziców najprawdziwszym utrapieniem, ponieważ jego pozytywność odstrasza klientów sklepu dla samobójców.

Wiem, nie ma tego dużo, ale chciałam skupić się tylko na kilku szczególnie wartych zerknięcia - moim zdaniem - produkcjach, które są owiane złą sławą i przy okazji są filmami/serialami animowanymi. Polecam na wieczory spędzone w izolacji ;)

Share:

sobota, 9 maja 2020

Powtarzalny motyw damsko-męskiej wcale nie przyjaźni

Nie ważne czy jest to film, komiks, manga, książka czy serial, jeżeli do głównych postaci należy przynajmniej jedna kobieta i przynajmniej jeden mężczyzna, to już praktycznie z miejsca wiemy, że to jeden z dwóch typów historii. Duo gdzie jak już wspomniałam, mamy jedną kobietę i jednego mężczyznę, który z początku nie przepadają za sobą ponieważ kobieta jest silna i niezależna a mężczyzna staroświecki aczkolwiek honorowy. Przeżywają wspólną przygodę, drocząc się ze sobą przez cały czas a na koniec zakochują się w sobie. I to jest jeszcze ten mniej irytujący gatunek, ponieważ pisząc się na coś takiego, z miejsca możemy domyślić się, że będziemy mieć tutaj do czynienia z romansem. Bo tak. Bo jest tutaj jedna kobieta i jeden mężczyzna.
Drugim typem jest Tio gdzie mamy dwie dziewczyny i jednego chłopaka lub dwóch chłopaków i jedną dziewczynę. Na przykład: Harry-Ron-Hermiona, Hannah-Lily-Oliver (patrz Hannah Montana), Sam-Freddy-Carly (Icarly) i wiele innych tego typu produkcji.Wtedy, 100% na 100% głowny bohater/bohaterka zajmuje się sobą, a dwie poboczne postacie które nieustannie toczą ze sobą wojnę (rzecz jasna różnej płci bo jeżeli mamy jedną kobietę i jednego mężczyznę mających między sobą jakiekolwiek interakcje, to musi być wkrótce romans) wkrótce się ze sobą schodzą.

I wiecie co? Zmęczona jestem tym motywem! To przecież wcale nie tak, że jeżeli kobieta poznaje w swoim życiu jakiegoś samca, to od razu musi oznaczać, że ją pociąga i musi się w nim zakochać. Wiecie, być może po prostu sama tego do końca nie rozumiem bo jestem aseksualna i przynajmniej na 50% aromantyczna ( I zdecydowanie preferuję śledzenie losów par lgbt ale cii), ale uważam, że wspólne spędzanie czasu pomiędzy kobietą i mężczyzną wcale nie musi od razu oznaczać kwitnącego romansu. Każdy ma prawo do posiadania najzwyklejszego w świecie przyjaciela. Oczywiście oprócz postaci z seriali, mang, komiksów, książek, filmów etc.
Naprawdę, chciałabym zobaczyć przynajmniej jedną porządną produkcję w której nikt z głównych bohaterów się ze sobą nie schodzi. Wiecie, chciałabym zobaczyć prawdziwą przyjaźń na śmierć i życie która dla wielu ludzi jest po prostu stanem przejściowym pomiędzy znajomością a płomiennym romansem, a dla mnie czymś całkowicie od siebie odseparowanym na dosłownie każdym poziomie.

Ludzie lubią mówić, że przyjaźń między kobietą a mężczyzną nie istnieje, bo któreś w końcu zapragnie iść z drugim do łóżka i jeżeli mam być całkowicie szczera, dla mnie jako osoby aseksualnej jest to dość krzywdzący stereotyp na temat kobiety i mężczyzny.

Nawet dziewczyny i faceci będący w 100% heteroseksualnymi ludźmi z pociągiem fizycznym i psychicznym do płci przeciwnej, mają przyjaciół właśnie przeciwnej płci do ich własnej. Praktycznie każdy z nas zna wiele osób przeciwnej płci z którymi spędza bądź spędzał dużo czasu...jako przyjaciele. I nic więcej z tego nigdy nie wniknęło, ponieważ była to przyjaźń. Nie wstęp do związku.

I tutaj rodzi się dla mnie pytanie...czy autorzy uważają, że przyjaźń jest zbyt nudna aby ją pokazywać światu?

Nawet nie rozchodzi mi się o to, że ten motyw jest zły - bo nie jest. Ale zdecydowanie jest powtarzalny i nudny, jeżeli widzi się go dosłownie na każdym kroku. Za pierwszym czy drugim razem, faktycznie, pomyślałam sobie "Łał! Nie mogę uwierzyć, że się ze sobą zeszli!", ale im więcej dokładnie tych samych kompilacji tylko, że z innymi bohaterami, tym bardziej nużące się to staje.
Share:

piątek, 8 maja 2020

Recenzja farbowania włosów z gencjaną

W moim poprzednim - pierwszym - poście wspomniałam, że chciałabym aby mój blog skupiał się trochę na książkach i trochę na filmach, a już wyłamuję się z tego postanowienia. Jak się tak nad tym zastanowić, to chyba nie ma nic złego w pisaniu o wszystkim po trochu jeżeli akurat najdzie mnie chęć wygadania się na jakiś temat. A ja akurat jestem świeżo po farbowaniu włosów gencjaną więc chciałabym się podzielić moimi wrażeniami.
Co prawda, mówią, że jak coś jest do wszystkiego, to w sumie jest do niczego, ale zobaczymy co z tego wyjdzie!
A więc, czym jest właściwie gencjana? Uprzedzam z góry, że pomimo iż naprawdę brzmi to jak nazwa jakiejś firmy sprzedającej farby do włosów, to tak nie jest. Gencjana a raczej roztwór fioletu gencjanowego jest lekiem. Tak, lekiem! Działa bakteriobójczo, przeciw pasożytniczo i wysuszająco, dla tego bywał stosowany w przypadku ospy wietrznej. Z racji bardzo silnie farbującego, fioletowego barwnika, jest polecany jako naturalny, nie niszczący włosów preparat do farbowania. Rzecz jasna, tylko jeżeli rozglądamy się za kolorem fioletowym.
Obejrzałam w internecie bardzo dużo faili związanych z rozjaśnianiem włosów pod dany kolor i uznałam, że nie ma mowy! Z tej racji, farbowałam włosy wyłącznie na czerń, czyli kolor ciemniejszy od mojego naturalnego, ale przypadkiem natknęłam się właśnie na artykułu o gencjanie. Naczytałam się mnóstwa pozytywnych opinii o tym, jak to nie trzeba rozjaśniać nawet czarnych włosów aby jej użyć, ponieważ już kilka kropel ma tak mocny pigment, aby je pofarbować. No po prostu panaceum! Zdrowotna farba do włosów, tyle leczniczych zastosowań, a w dodatku nie trzeba rozjaśniać! Niektórzy mówią, że wystarczy tylko jedna kropla. I tak i nie.
Jeżeli jesteś blondynka albo masz chociaż jasny brąz na głowie, to mogę cię zapewnić, że farbowanie gencjaną zapewni ci piękny, fioletowy kolor na głowie. Jeżeli jednak masz włosy ciemne lub nawet czarne, po pierwsze nie licz na naprawdę widoczne efekty. Ten rzekomy brak potrzeby rozjaśniania w przypadku ciemnych włosów, to niestety mit. Albo moje włosy wyjątkowo niechętnie przyjmują nawet najmocniejsze barwniki.
Postępowałam zgodnie z instruktażami i do miseczki wycisnęłam tyle odżywki, aby pokryć równomiernie całe włosy, a następnie dodałam kilka kropel gencjany, dzięki czemu mieszanka zafarbowała na przepiękny, fioletowy kolor. Nałożyłam na włosy, zafoliowałam, włożyłam czapkę i po godzinie poszłam spłukać przygotowany przez siebie preparat.
Pomimo wielkich obietnic, kolor nie złapał na włosach nic a nic. Ale na skórze mojej głowy oczywiście już tak..
Jedynym plusem było to, że dzięki użytej - choć najtańszej - odżywce, moje włosy pięknie pachniały i bardzo dobrze się rozczesywały.
Zdenerwowałam się lekko i uznałam, że z ciemno-fioletowymi plamami na skórze głowy, już i tak nie mam nic do stracenia i wycisnęłam do miseczki całą resztę odżywki jaka tylko mi została, wkropiłam tyle gencjany ile tylko mogłam rozmieszać aż kolor przestał ciemnieć i nałożyłam grubą warstwę na włosy, po czym znów zafoliowałam, włożyłam czapkę i odczekałam godzinę. Jak efekty?
Niestety pośpiech i stres przypłaciłam fioletowymi opuszkami dwóch palców. Gencjana przypomina kolorem i trwałością - na skórze i materiale - atrament.

Po drugim zastosowaniu, zaraz po spłukaniu mieszanki - zobaczyłam błyszczącą czerń i uznałam, że teraz to już zdecydowanie przesadziłam z ilością barwnika. Jednak, po wysuszeniu włosów zauważyłam, że mają teraz całkiem przyjemny czarno-popielaty kolor, który muszę przyznać, nawet mi się spodobał. Po wyjściu na słońce, udało mi się w końcu dojrzeć fioletowe refleksy. Ale, pomimo solidnej aplikacji, wciąż mogłam zauważyć pasma, które nie wciągnęły koloru tak dobrze jak inne, więc prawdopodobnie zastosuję jeszcze płukankę z gencjany raz czy dwa, aby wyrównać efekt. Chociaż nie jest to absolutnie to, czego oczekiwałam i wciąż widać, że przypadkiem zafarbowałam sobie skórę głowy, jak na farbowanie bez rozjaśniania - jestem zadowolona.

Podsumowując, gencjana to dobre rozwiązanie, jeżeli nie oczekujesz wielkiego rezultatu mając ciemne włosy (z blondami - spokojnie), jest naturalna i nie niszczy włosów, ale raz jeszcze, jeżeli masz cokolwiek powyżej jasnego brązu, musisz być cierpliwa aby uzyskać jakiś ładny efekt.Plusem jest fakt, że gencjalny można używać dość często (co trzy tygodnie- miesiąc, płukanki nawet częściej) nie martwiąc się o zniszczenie włosów. Jest bardzo tania, ja za swoją zapłaciłam 6 zł w lokalnej aptece.
Minusem jest za to fakt, że na długie, ciemniejsze włosy, zostanie zużyta z całą pewnością cała tubka odżywki, więc polecam kupić sobie jakąś najtańszą. Ostatecznie, gencjana jest jednym z niewielu produktów które są w stanie przynajmniej w jakimś stopniu zadziałać na ciemne, nierozjaśnione włosy, więc mimo wszystko - polecam ją.
Share:

środa, 6 maja 2020

Post powitaniowy

Witajcie! Jestem Margo i właściwie to dopiero co się tutaj ze wszystkim rozkładam. Nie mam jeszcze banera, ikonki na górze nie mają podpiętych wszystkich niezbędnych linków i tak dalej w ten deseń, ale pomyślałam, że to nie przeszkadza abym przynajmniej opowiedziała o sobie ;)
Margo Wednesday to oczywiście pseudonim, ale tego na pewno już się każdy domyślił. Chciałabym aby ten blog nie był monotematyczny czyli nie skupiał się na przykład wyłącznie na książkach, wyłącznie na filmach albo wyłącznie na jakiś moich przemyśleniach. Chciałabym, aby było tutaj wszystkiego po trochu i tego zamierzam się trzymać ;)
Moim głównym celem jest nie tylko opowiedzenie o produkcjach które mnie w jakiś sposób poruszyły, ale pokazanie całej siebie. Przekazanie wam w słowach co mnie interesuje i do czego dążę.
Skoro już przy tym jesteśmy, to mniej pochwalę, a pożalę wam się, że jestem osobą z potwornymi problemami ze skupieniem uwagi na jednej rzeczy - ADHD. Moje myśli nieustannie krążą wokół kilkunastu tematów a raz, dokładnie tak samo, jak moja noga podryguje rytmicznie pod biurkiem, lub opuszki moich palców bębnią w blat ;D Bardzo często zdarza mi się brać na swoje barki zdecydowanie zbyt dużo i pracować do upadłego, a następnie zostawiać wszystko w połowie, ponieważ poczułam się znudzona i chciałabym już zacząć coś nowego.
Może 2020 nie jest najlepszym rokiem dla nas wszystkich, ale na pewno jest tym rokiem w którym dokonuję wielu istotnych zmian w swoim życiu. Chciałabym, aby jedną z nich stała się właśnie systematyczność w dążeniu do ukończenia jednego, konkretnego celu ;)
Mam aktualnie dwadzieścia lat, na co dzień pracuję z domu, wykonując ilustracje na zamówienie, więc chyba można powiedzieć, że jestem artystką. Aseksualna z upodobaniem do wszystkiego, co ma w sobie wątki LGBTQ+. Jednym z moich największych marzeń jest to, o wydaniu własnej książki fabularnej, komiksu a także pewnego dnia jakiejś gry. Taka ze mnie barwna postać ;D

~~Margo
Share:

O mnie

Czy da się połączyć aseksualizm, adhd, skłonności depresyjne, zamiłowanie do sztuki i chaosu, miłość do produkcji Gigera, wątków lgbt, pieczywa czosnkowego i zrobić z tego blogerkę? Otóż chyba można...