Obserwatorzy

czwartek, 4 czerwca 2020

Podsumowanie moich internetowych zakupów

Muszę wam się przyznać, że od czasu do czasu lubię się zmienić w internetową zakupoholiczkę. Od dłuższego czasu ubrania i inne pierdółki kupuję głównie w internecie i to tylko na dobrych okazjach. Lubię mieć w czym przebierać, nie wydając jednocześnie osiemdziesięciu złotych na jedną bluzę. Chciałabym wam więc co nie co opowiedzieć o moich zakupach w necie.

Wish

Na samym początku byłam bardzo, ale to bardzo sceptycznie nastawiona do tej strony, bo nie dość, że chińska to bardzo podejrzanie tania. Serio, możecie tam kupić bardzo ładne ciuszki za niecałe dziesięć złotych, lub nawet załapać się na ofertę w której opłaca się wyłącznie koszt dostawy. Zakupiłam tam dość sporo rzeczy, które w innych sklepach internetowych były holendernie drogie. Na przykład sukienka w stylu gothic loli. Każdy szanujący się sklep z takimi rzeczami zażyczyłby sobie przynajmniej 80$-120$ zł z takie cacko, podczas gdy ja za swoją zapłaciłam około pięćdziesięciu złotych i to z dostawą. A to i tak jeden z moich najdroższych zakupów na tej stronie.
Plusy?

  • Tanio i to bardzooo tanio. Ciuchy, gadżety, torby, buty. W dodatku można odblokować sobie specjalne rabaty na 5%, 15% czy nawet 50% - które co prawda nigdy mi się osobiście nie trafiło.
  • Łatwa i przyjemna polityka zwrotów. Wszystko załatwia się poprzez automat, więc reklamację można zgłosić od razu po uzyskaniu przesyłki (lub jeżeli nie pojawia się ona już od długiego czasu) i odzyskać swoje pieniądze dosłownie w kilka minut, bez żadnych zbędnych pytań i dni oczekiwania na rozpatrzenie. Przedmiotów odsyłać nie trzeba.
  • Jeżeli masz swój styl i szukasz czegoś konkretnego - na wishu znajdziesz. Lolita, goth, hologramowe torebki, pościel z pusheen...zaryzykuję stwierdzenie, że czego byście na wpisali w wyszukiwarkę, znajdziecie przynajmniej jeden pasujący produkt.

Minusy?

  • Na swoją przesyłkę poczekasz przynajmniej dwa lub trzy miesiące, jeżeli w ogóle do ciebie dotrze. Ja wciąż mam kilka produktów, które nigdy się u mnie nie pojawiły.
  • Rozmiary bywają naprawdę nietrafione. Zdarzyło mi się, że zamawiając bluzkę z wyraźną metką XS, dostałam coś co nadaje się spokojnie na rozmiar L. Mimo wszystko jej krój (bufiaste rękawy) sprawia, że wciąż jest zdatna do noszenia, ale otrzymałam kilka zamówień, które były rozmiarem niezgodne z opisem do tego stopnia, że po prostu ich nie noszę.
  • Niechciane i nieproszone reklamy zabawek erotycznych i erotycznej bielizny. Naprawdę nigdy nie prosiłam się o oglądanie tego.
Podsumowując, jeżeli okaże się, że zamówione przez ciebie przedmioty są słabej jakości, nie zgadzają się z opisem etc, nie musisz pluć sobie w brodę o pieniądze wyrzucone w błoto. Kilka kliknięć, zdjęcia i zakupy zrekompensowane w 99% procentach. Nie przeczę, że można tam zamówić wiele dobrych jakościowo i porządnych przedmiotów, jak już wspominałam, mam stamtąd wiele ubrań, ale kilka razy pomylone rozmiarówki zabiły moje miesiące oczekiwania.


Allegro

Allegro każdy zna. Raz uda nam się dobić dobrego targu, raz się natniemy. Ludzie jak to ludzie, więc kupowanie bywa czystą loterią. Ja sama przez większość życia raczej przyglądałam się jak tata szuka tam części do samochodu, ale niedawno sama postanowiłam spróbować swoich sił w kupowaniu...i niestety od razu pożałowałam.
Znajoma przypadkiem nakłoniła mnie do zakupienia sobie peruki po długiej rozmowie o tym, iż chciałabym zrobić coś z włosami, ale miałam już niedawno nieudane farbowanie, strach ścinać bo dopiero co odrosły do ładnej długości etc. Znalazłam więc ofertę w przystępnej cenie. Wszystko pięknie, peruczka długo bo dobre 60 centymetrów, włos wygląda naturalnie, piękny odcień blond, pełna i ładnie ułożona.
Co do mnie dotarło? Plastik. Włosy są absolutnie nierówne. Wyglądają jakby ktoś przycinał je w cały świat. Nie układają się, bo szwy są zrobione w cały świat co widać już z daleka, sześćdziesięciu centymetrów to na pewno nie miało, rzadka bo bez trudu można zobaczyć czepek. 
Użyłam Allegro tylko dla tego, że naprawdę zależało mi na czasie. Przyznaję, nie spodziewałam się cuda za około 25 złotych, ale to paskudztwo które mi przyszło, nijak się miało do zdjęć i opisów widocznych na stronie. Już lepszą kupiłam w zwykłej hurtowni za około 12 złotych.
Chcę ocenić zakup i sprzedawcę! Przykro nam, musisz mieć aktywne konto. Złóż wniosek, rozpatrzymy go w ciągu 3 dni, i zrób nam przelew na jakąś mini kwotę, oddamy po weryfikacji. Trudno, to chcę odzyskać pieniądze! Zwroty? No spoko, oddamy ci te pieniądze, ale musisz nam na własny koszt odesłać przedmiot na który cię w zasadzie oszukaliśmy. Aż w końcu docieram, do reklamacji. 
Odzyskaj do 100% rekompensaty za niezgadzający się z opisem przedmiot. Świetnie! Ah przykro nam, możesz to zrobić dopiero po 14 dniach od zakupu i poczekasz sobie, aż rozpatrzymy twój wniosek.

Podsumowując, użyłam allegro tylko raz i czuję się mocno zniesmaczona. No cóż, może po prostu przyjemna polityka zwrotów wisha za bardzo mnie rozpieściła i czas już powrócić do realiów.

Empik

Jak pewnie wiecie - lub nie - empik to nie tylko książki, filmy i muzyka ale też cała masa okolicznościowych rupieci które można wręczyć komuś na urodziny, rocznicę, imieniny, baby shower etc. Ja akurat szukałam w miarę niedrogiego prezentu na walentynki dla byłego już chłopaka. Byłam pozytywnie zaskoczona różnorodnością pierdółek typu kubki i przypinki które można tam zakupić. Ceny też były raczej niskie, bo ceny kubków wahały się od 12 zł do ok 25 zł. Można też kupić kartki okolicznościowe, ozdoby na imprezę, zabawne kostiumy czyli innymi słowy wszystko na co ciężko wpaść w pierwszym momencie, ale w sumie może się przydać.
Jedynym minusem było to, że niektóre produkty były dostępne wyłącznie w fizycznym punkcie. Szkoda, bo niektóre wyglądały bardzo fajnie, ale miałam akurat pieniądze jedynie w cyfrowej formie.
Share:

piątek, 29 maja 2020

Jo Nesbo - pierwszy śnieg

Ponad czterystustronowa książka kryminalna którą trzymam u siebie już od dłuższego czasu. Właściwie, nawet nie specjalnie lubuję się w książkach kryminalnych i być może właśnie dla tego, czytanie przychodziło mi tak topornie, ale o tym za chwileczkę.
Historia opowiada o serii niewyjaśnionych morderstw, z cudacznym motywem pojawiających się w miejscach zbrodnii bałwanów. Rzecz jasna, do zabójstw dochodzi wyłącznie zimą w okresie od listopada do prawdopodobnie końca stycznia. Wiecie, nie mogę nie zauważyć, że autor musi mieć naprawdę dziwne upodobanie do krwii i śniegu, ponieważ jego pozostałe powieści tytułują się na przykład "Krew na śniegu" i "Więcej krwii".
Książkę otrzymałam w ramach klasowych mikołajków w ostatniej klasie technikum. Powiedzmy, że próbowałam zainteresować się - z marnym skutkiem - książkami kryminalnymi więc bez wahania zarzuciłam hasłem, że życzę sobie jakiś kryminał. I wiecie co? Książka Nesbo nie jest zła. Jeżeli lubisz porządnie napisany kawałek tekstu i sprytnie opisaną zagadkę tajemniczych zabójstw, to rozsmakujesz się w tej opowieści, ale po prostu ja nie.
Na samym początku strasznie się gubiłam, ponieważ akcja bez żadnego ostrzeżenia przeskakuje z bohatera na bohatera i w dodatku zaczyna w najbardziej niepozornym momencie. Chodzi mi o to, że czytamy o dwójce policjantów dyskutującej o kobiecie, która ich zdaniem musi być już martwa, a dosłownie linijkę dalej jest już psedo rodzinny obiad jakiejś rodziny i choć po chwili ma to właściwie sens, gdyż pojawia się pierwszy bałwan - to niemiłosiernie mnie konfundowało podczas czytania. A więc narracja jest poprowadzona nie za długimi fragmentami z jednego miejsca do drugiego. W styl pisania Nesbo idzie się bardzo szybko wciągnąć, nawet jeżeli aktualnie nie ma żadnej akcji. Mimo to, brakuje mi tu czegoś, czegoś odrobinę lżejszego i nie mówię tu o wątkach z życia bohaterów. Sama nie wiem, być może to zwyczajnie nie mój typ literatury.

Moja osobista ocena to 5/10
Share:

sobota, 23 maja 2020

Jak przetrwać pisanie

Jak pisać? W teorii wie to każdy głupi. Jak pisać dobrze? Wiedzą nieliczni. Ale jak przetrwać pisanie? Tego ja sama do końca nie wiem...ale postaram się podzielić swoimi własnymi radami ;D

Po pierwsze i najważniejsze, zapomnij o swojej grupie docelowej. Przynajmniej na chwilę. Jeżeli chcesz napisać dobrą opowieść i przy okazji się przy tym nie wykończyć  - ponieważ nie zapominajmy, że napisaniu 300 czy 400 stron to jednak kupa pracy - musisz zapomnieć o tym, że piszesz dla innych ludzi. Twoja książka, ma być twoim osobistym sukcesem i przypominać ci o frajdzie z tworzenia jej, a nie padole łez jaki musiałeś/musiałaś przejść, aby ją ukończyć. Innymi słowy, pisz tak, aby móc samemu/samej wrócić do tego tekstu za rok czy dwa, bawiąc się przy czytaniu dokładnie tak samo dobrze, jak podczas pisania. Nie może ograniczać cię myśl o tym, czy innym ludziom się spodoba, czy może będą psioczyć. Zawszyj w swojej opowieści dokładnie to, o czym sam chciałbyś/chciałabyś najchętniej czytać, a szybko odkryjesz, że tekst właściwie pisze się sam.

Po drugie, jeżeli czujesz, że brak ci weny, pisanie przychodzi ci z trudem, nie możesz wymyślić nic ciekawego...rzuć to! Oczywiście nie na zawsze, po prostu zrób sobie przerwę i nie mam tu na myśli pięciu czy dziesięciu minut, a dzień, dwa, może nawet cały miesiąc albo i dłużej. Nie ma w tym absolutnie nic złego, ponieważ dobra książka powinna być przede wszystkim pisana na jakość, a nie na wytrzymałość autora.
Jak wszyscy wiemy, są pisarze którzy wypluwają z siebie jakimś cudem po kilka książek w ciągu roku i jest to naprawdę godne podziwu...ale zdecydowana większość tworzy swoje perełki długimi miesiącami lub latami. Są ludzie, których przez całe życie stać było tylko na wydanie pojedynczej książki i w tym także nie ma nic złego. Nawiązując do pierwszego punktu, jeżeli nie chcesz się wykończyć podczas pisania i wypalić w połowie, porzuć całkowicie myśl o statystykach, bo prawda jest taka, że zawsze znajdzie się ktoś lepszy od ciebie i TO cię będzie dobijać.

Po trzecie, staraj się nie mieszać zbytnio. Sama wiele razy zabierałam się do pisania i w najbardziej krytycznym przypadku, moim problemem stało się to, że za bardzo chciałam napchać opowieść pobocznymi wątkami, nierozwiązanymi tajemnicami które mogłyby mi dać wyjście do kolejnych części etc. Co z tego wyszło? A to, że tekst liczył sobie już dobre dwieście pięćdziesiąt stron, a ja dalej nie wyszłam ze wstępu, nie wspominając nawet o rozwinięciu głównego wątku. Można powiedzieć, że napisałam praktycznie cało-książkowy prolog. I jak nie trudno się domyślić, kiedy zdałam sobie z tego sprawę...dotarło do mnie, ze to przy okazji kompletnie nietrafiony projekt który zawierał w sobie masę błędów fabularnych - właśnie przez to "żółtodzióbskie" planowanie akcji.

Po czwarte, nie stawaj się niewolnikiem schematów. Niezależnie czy chodzi samą w sobie fabułę, czy ogólny sposób pisania. Jeżeli myślisz, że pisarze dedykują jeden rozdział do jednego wydarzenia, nadają tytuły opisujące akcję rozdziału, mają jednego tylko narratora przez całą książkę  - BO TAKA JEST ZASADA - to się mylisz! Ludzie robią tak, ponieważ w ten sposób najłatwiej jest wszystko pogrupować a przy okazji wygodnie się czyta. Jeżeli ty jednak czujesz, że wygodniej pisze ci się w jakiś inny sposób, dajmy na to ciągiem opowiadań aniżeli jedną długa historią, to rób to. Cała magia książek polega przecież na tym, żeby przyciągnąć do siebie czytelnika i go przy sobie "usidlić" tym co mamy mu do zaoferowania. To czy robisz to dokładnie tak jak inni, nie ma na to wpływu - oczywiście w granicach rozsądku.

Po piąte, nie przeginaj ze szlifowaniem swojego tekstu. "Keep writting, editing later" to zły nawyk, który wszystkim piszącym cokolwiek, utrudnia życie. Naprawdę nie ma sensu lać wody, jeżeli na dany moment brakuje ci dobrego pomysłu. Nie pisz też bardzo słabych ścian tekstu, które potem trzeba będzie godzinami przerabiać i poprawiać i jednocześnie mieć na uwadze, aby niczego ważnego nie usunąć. Jeżeli siadasz do pisania, to staraj się od razu włożyć w to całe swoje skupienie i energię i po prostu zrobić to dobrze. Nawet, jeżeli to ma być dosłownie tylko piętnaście zdań za jednym podejściem, to wciąż lepiej niż godziny frustracji spędzone przy wnikliwych poprawkach. Poza tym, o wiele lepiej będzie ci się spać, jeżeli będziesz widzieć jak na dłoni, że ogół twojego powstającego - może dzieła - jest całkiem niezły, aniżeli ze świadomością, że co najmniej 80% trzeba będzie potem przerobić, żeby jakoś to wyglądało. Kiedy utkniesz w tym punkcie, to bardzo łatwo jest się zniechęcić do dalszej pracy.

Po szóste, przebadaj wszystkie za i przeciw, zanim zaczniesz pisać. Jeżeli jesteś osobą, która bardzo chce wydać poprzez wydawnictwo, to jeżeli sprawdzisz ceny wydania mniej więcej w połowie pracy, mogę ci zagwarantować, że momentalnie odechce ci się pisania. Wiecie, chodzi mi o to, aby uniknąć zniechęcenia. Siadając do pisania a raczej do planu realizacji postawionego sobie zadania, musimy być w pełni świadomi, jak dokładnie przebiega ten proces. Jakie są nasze szanse, co będzie dla nas najlepsze, co tak naprawdę czynić, w którą stronę iść.
Postaraj się po prostu nie nastawiać na coś, co nie za bardzo wiesz jak osiągnąć lub zwyczajnie brak ci na to środków. To będzie jak but na twarz!
Share:

środa, 20 maja 2020

Seria Monster High - recenzja

Kiedy byłam jeszcze we wczesnej podstawówce, Monster High było niesamowicie popularny jako krótkometrażowy serial animowany i kolekcja lalek. Po jakimś czasie pojawiła się także seria książek autorstwa Lissi Harrisson. Nigdy nie byłam szczególną fanką MH, ponieważ nadzwyczajnie denerwowały mnie błędy logiczne zawarte w kreskówce oraz ogólny hype na posiadanie wszystkich możliwych lalek z kolekcji która nieustannie się powiększała.
Do Monster High przyciągnęły mnie dopiero książki i to też mocno po czasie. Sama nie wiem dlaczego, ale nagle zamarzyło mi się je przeczytać i muszę przyznać...hej, nie było źle!

Książkowe wydanie Monster High ma nieco inną - zupełnie - fabułę od mini serialu. Opowiada ono o społeczności Radowców czyli wszelkiego rodzaju potworów i upiorów, ukrywających się w ludzkim społeczeństwie. Każda książka skupia się kolejno na innej z grupki głównych bohaterek, ale nieustannie pojawiają się Cadance i Melody - czyli dwie siostry które po przyjeździe do małego cichego maisteczka w Oregonie, odkrywają, że coś jest jakby nie halo z mieszkańcami...
Zdjęcie nie należy do mnie
Jeżeli chodzi o moja osobistą opinię, to dłuższy czas miotały mną mieszane uczucia. Pierwsza część czyli "Upiorna szkoła" wydawała mi się bardzo niedopracowana, ponieważ praktycznie w ogóle nie było opisów - tylko krótkie wzmianki na temat tego, co dany bohater zobaczył - a jeżeli już się jakieś pojawiały, to w osiemdziesięciu procentach przypadków dotyczyły mody, czyli ubrań które chciała nosić Frankie, mebli które zamówiła do pokoju, muzyki której słuchała. Mam tutaj na myśli, że jeżeli autorka już się na czymś skupiała, to musiało być to związane z room decorem albo ciuchami czy makijażem.
Poza tym, jakoś nie potrafiłam polubić głównych bohaterów. Frankie wydawała mi się aż zbyt infantylna, Melody zbyt nieśmiała i wycofana a Cadance po prostu denerwująca. Jednak, kiedy zaczęłam czytać kolejną część, czyli "Upiór z sąsiedztwa", ku swojemu własnemu zdziwieniu, całkiem polubiłam się z postacią Cleo, która w teorii była nie lepsza od Cadance. Królowa szkoły, zmumifikowana przed laty egipska księżniczka. Najbardziej podobała mi się część trzecia, czyli "O wilku mowa" opowiadająca o Clawdeen - wilkołaczce i przygodach jej rodziny po przeprowadzce do starego zajazdu, po tym, jak ich siedziba została odkryta przez ludzi. Niestety nie czytałam części czwartej skupiającej się na Draculaurze, a więc z mojej perspektywy ostatnia część wydaje się być najbardziej dopracowana jeżeli chodzi o przedstawienie bohaterów, ponieważ w odróżnieniu od części pierwszej, naprawdę idzie się dowiedzieć, z kim mamy do czynienia. 
Co prawda pani Lissi nieustannie wspomina o tym, jakie kosmetyki i zespoły lubią bohaterki...ale wydaje się to wepchane bardzo na siłę. Lubię postać Clawdeen ponieważ pokazuje bezpośrednio poprzez swoje akcje, co ją bawi a co nie, co lubi a czego nie i tak dalej w ten desen.

Fabuła...jest naiwna ale właśnie dla tego tak przyjemnie mi się ostatecznie czytało. Nie ma ratowania świata, walki z gatunkiem ludzkim...są po prostu przygody nastolatek potworów w świecie, który je odrzuca.

Kto wie, być może teraz po paru latach, moje odczucia podczas czytania byłyby zupełnie inne, ale mimo wszystko polecam, jeżeli macie ochotę przeczytać coś nieco luźniejszego, bez aż tak wybuchowych konfliktów.
Share:

wtorek, 19 maja 2020

Kilka sprawdzonych sposobów na brak weny

To nie tak, że mam znowuż jakieś wielkie doświadczenie w pisaniu na własną rękę, ale jeżeli mogę tak o sobie mówić, to należę do osób raczej kreatywnych, więc raz na jakiś czas odzywa się we mnie ta potrzeba przelania różnych historii na papier. Zazwyczaj są to krótkie opowiadania, ale czasem też wezmę się za coś dłuższego. Anyway, chciałabym wam zaprezentować kilka sprawdzonych przeze mnie samą sposobów, na wszechogarniający brak weny podczas pisania. Jeżeli jesteście zainteresowani, zapraszam!

1. Nie marnuj swojego czasu
Właściwie banalne, ale jednak w ferworze walki i wielkiej chęci ukończenia swojego "dzieła" jak najszybciej, bardzo często zapomina się o takich istotnych podstawach. Wypoczynek i czas an regenerację szarych komórek to pierwszy klucz do sukcesu. Jeżeli ślęczysz już od dłuższego czasu nad swoim tekstem i nie masz najmniejszego pojęcia, co napisać dalej, to po prostu nie pisz. Tak dokładnie, zamknij program w którym piszesz, wyłącz komputer a potem idź na spacer, zrób sobie kawy i wyglądaj przez okno, obejrzyj film. Zrób cokolwiek innego, co nie zmusza cię bezpośrednio do myślenia o twojej opowieści.
Jeżeli będziesz próbować pisać na siłę, tylko zmarnujesz swój cenny czas, a po drodze innych czynności, dobre pomysły mogą same wpaść ci do głowy. Nigdy, absolutnie nigdy nie zapominaj o tym, że należy zawsze pisać na jakość, a nie na długość czy wytrzymałość autora.

2. Technika czystej kartki
Może nie zadziałać na każdego, ale mnie się zawsze najlepiej zaczyna opowieści. Nie ma jeszcze absolutnie nic, do czego musiałabym się odnieść, żadnych zasad z którymi miałabym się godzić. Tylko ja i czysta kartka, na której można zawrzeć jakiś porządny wstęp. Jeżeli utykasz w impasie, to spróbuj stworzyć nowy dokument w którym jeszcze absolutnie nic nie ma...i to właśnie tam kontynuować pisanie. Mnie zawsze pomaga to trochę oczyścić umysł i ogólną ideę, bo czuję, że teraz muszę to napisać tak, jakby to rzeczywiście była pierwsza strona a więc muszę zachęcić potencjalnego czytelnika do dalszego czytania.

Oczywiście nigdy nie stworzyłam żadnej prawdziwej opowieści, ale zdarzało mi się publikować tu i ówdzie.

3. Czytaj książki innych
Sądzę, że w społeczności blogów książkowych, nie ma z tym absolutnie żadnego problemu. Dla mnie personalnie, jest to panaceum na brak weny.Czasem wystarczy po prostu zaczerpnąć trochę świeżego języka, przyjrzeć się bliżej budowie zdań i temu, jak przebiega akcja, aby ocenić czego nam na ten moment brakuje. Niezbywalna prawda wszechświata jest taka, że nie da się pisać nie czytając, a więc dobrze jest robić tego jak najwięcej ;D

4. Concept arty /Mood boardy
To raczej metoda dla tych, którym nie szkoda płacić za arty (wersja A) lub tych kreatywnych i wytrwałych w google wyszukiwaniach (wersja B). Której byście nie wybrali, wizualizacja tego, co lub kogo chcemy opisać, czasem działa cuda. Przypuszczam, że dużo łatwiej jest nam opracować dialogi czy akcje postaci, którą widzimy tuż przed sobą. Oczywiście, może być to nie zwykły art do opowieści a tak zwany concept art, czyli wstępna koncepcja, pomysł. Jakiś motywacyjny rysunek który nie musi tak naprawdę mieć nic wspólnego z akcją, ale pozwoli nam się lepiej wczuć w klimat. Podobnie jest z mood boardami, czyli "tablicami humoru". Polegają one na zestawieniu kilku elementów, które będą nas inspirować do dalszej pracy.
Przykład tutaj:

5. Odpoczynek
Zapomnij, że twoja opowieść w ogóle istnieje. Zrób sobie od niej wole na parę dni, tydzień.W bardziej ekstremalnych przypadkach nawet i miesiąc albo kilka miesięcy, ale pamiętaj o tym, aby nie pisać na siłę a wtedy, kiedy naprawdę czujesz się do tego zainspirowany/zainspirowana. Pisząc na siłę i na czas, tworzymy gnioty których później nawet sami z chęcią nie przeczytamy.

Share:

sobota, 16 maja 2020

Magnus Chase - Miecz lata

"Magnus Chase - Miecz lata" to pierwsza część kolejnej serii urban fantasty, opowiadającej o bogach i półbogach. Tym razem znany autor wziął pod lupę mitologię nordycką i tak oto z pod ręki Ricka Riordana  - bo kogo by innego - wyłonił się ponadpięciusetstronowy Magnus.
Chociaż inne jego serie, takie jak na przykład "Kroniki rodu Kane" czy "Olimpijscy Herosi" były przeze mnie wciągane w tydzień lub dwa, z Magnusem męczę się już od dłuższego czasu i jakoś ie zapowiada się na to, abym kiedykolwiek ukończyła czytanie. Jest to jedna z niewielu porzuconych przeze mnie książek/serii, tego autora.
Magnus od początku budził we mnie bardzo mieszane uczucia. Jest on bezdomnym chłopakiem będącym synem Frejra. Jego dwoma ziemskimi opiekunami są elf i krasnolud - czy ktoś jeszcze wyczuwa władcę pierścieni? - którzy także żyją na ulicy. Dokładnie tak jak przykazuje prawo Walhalli - przedstawionej w książce jako wielki hotel - gdy główny bohater ginie z bronią w ręku, zostaje zabrany tam przez walkirię i własnie wtedy, zaczyna się jego przygoda.

Sama nie wiem co mnie tak naprawdę odpycha w Magnusie. Jest przygoda, jest postać lgbt, jest - trochę kiczowaty ale jednak - wątek zauroczenia Magnusa Alex Fierro (nie pamiętam do końca genezy tej postaci, ale płynnie przeskakuje pomiędzy postacią męską a żeńską i przede wszystkim, jest moje ukochane urban fantasy.
Niestety, powiem trochę po swojemu "Something is off" w tej książce. Sama nie wiem czemu, ale po prostu nie potrafię polubić Magnusa i innych postaci, nie ważne jak bym się starała. Jeżeli jednak ty czytelniku jesteś nowy w twórczości Ricka, to może ci się mimo wszystko bardzo spodobać.

Trochę zwalam swoją opinię na przesyt gatunku.
Share:

czwartek, 14 maja 2020

Artificial people - recenzja polskiej mangi LGBT


Artificial people jest polską mangą autorstwa KattLett. Opowiada ona historię o placówce, w której powołani do życia zostają ludzie o niesamowitych umiejętnościach - homodeusy, lub jak kto woli - sztuczni bogowie. Jednymi z nich są główni bohaterowie mangi, czyli Topaz Eihwaz Clever - twór idealny, oraz Smitten/Smite, homodeus o dwóch osobowościach, z czego jedna uosabia apokalipsę.

Z mangą Kattlett spotkałam się bardzo dawno temu, kiedy jeszcze była publikowana online na stronie centrum mangi, a o wydaniu tomikowym, samej autorce jeszcze się raczej nie śniło. Dzięki temu, miałam tą przyjemność przeczytać całość od deski do deski w jeden wieczór.
Jeżeli ktoś lubi historie shounen ai, to gorąco polecam, bo muszę stwierdzić, że akcja ułożona jest tutaj całkiem fajnie. Mamy okazję poznać głównych bohaterów, ich styl myślenia a także innych towarzyszy placówki, ale wciąż mamy czas przyglądać się walce z Marsem, nie czując jednocześnie, że tracimy czas który można by poświęcić na temat związku. "Artificial people" łączy w sobie wątki komediowe, kiedy to na przykład jeden z chłopców próbuje odkryć "Jakim typem geja" jest Topaz, akcji oraz odrobiny społecznego dramatu jakim jest całkiem widoczna homofobia Smite'a.

Oczywiście musimy mieć tutaj na uwadze, że kiedy Artificial People powstawało, jego autorką była zafascynowana mangą nastolatka. Historia jest więc troszeczkę niedopracowana. Kattlett po prostu wtrącała te wątki które jej się podobały, niezależnie od tego, czy miało wyjść z tego multiwersum japońskich bogów, superbohaterów etc, czy nie.

Z tego co zauważyłam, manga w obecnym wydaniu jest o wiele bardziej dopracowana niż przed tzn. Tzn, część obrazków znacznie poprawiona, przerysowana. Ale przyznam wam się, że bardzo lubiłam pierwotne wydanie, gdzie w komediowych momentach dostawaliśmy kilka place holderowych, kompletnie niedopracowanych szkicy zamiast pełnych ilustracji. To było po prostu coś bardzo typowego dla Katt. raz popisywać się niesamowitym talentem a raz serwować nam bitwę patyczaków. Tak po prostu.

W obecnym wydaniu już tego nie znajdziemy. Jedni powiedzą, że to bardzo dobrze, innym będzie tego brakować. Mangi Katt zbierają różne opinie. Jedni je uwielbiają, a inni wprost nie znoszą. W moim przypadku opinia leży gdzieś po środku, ponieważ nie mogę powiedzieć, że mangi Kattlett są czymś niesamowitym, wspaniałym etc...ale mam do nich bardzo duży sentyment ;)
Share:

O mnie

Czy da się połączyć aseksualizm, adhd, skłonności depresyjne, zamiłowanie do sztuki i chaosu, miłość do produkcji Gigera, wątków lgbt, pieczywa czosnkowego i zrobić z tego blogerkę? Otóż chyba można...